Nadzieja jest jak długo wyczekiwana pierwsza gwiazda na niebie i chociaż później rozmywa się w ciągu dnia, jej blask jeszcze długo ogrzewa nasze serca

środa, 1 kwietnia 2020

Nairin

Błoto.
Nie ma na tym świecie nic gorszego od błota, zarzekam się! Nieważne jak często otrzepywałbym łapy i jak bardzo pilnował ogona, wciąż byłem uflagany po łokcie tą szybkoschnącą breją.
Starałem się chodzić po tym co suche i zielone, ale trawa była bardziej zdradliwa niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W sytuacji, gdy ma się perliście białe futro każda plama jest jak czerwona kropka na środku tarczy strzelniczej. Walczyłem z błotem od kilku dni, ale ono było nieubłagane.
Po czasie nawet najbardziej wytrwałemu wilkowi odechciałoby się takiej walki z wiatrakami. Wolałem po prostu na siebie nie patrzeć i nie myśleć o sklejonych kłębkach sierści zabarwionych na brązowo.
Najciężej tą podróż przeżywał mój ogon, ale żeby uniknąć brudzenia go musiałbym podnosić go wysoko jak wiewiórka, a to strasznie upokarzające. Parłem przed siebie poprzez gęstwinę, a słońce zerkało na mnie z góry. Chociaż tyle, że mogłem nacieszyć się letnią, błogą atmosferą w tym pokićkanym lesie.
Miałem szczerą nadzieję, że idę w dobrą stronę, ale zdawałem się jedynie na instynkt, a ten… cóż, w moim przypadku słabo spełniał swoją rolę. No ale lepszy taki instynkt niż żaden, co nie?
Niecałe trzy dni temu opuściłem terytoria dawnej Watahy Magii, po której szwendałem się licho wie ile. Prawdę mówiąc: nie został tam kamień na kamieniu. Ot, zwykła dziura i trochę skał. Nic wartego organizowania wycieczek z przewodnikiem. Może i okolica nie była szczególnie ciekawa, ale ciekawskich ściągała tam historia tego miejsca i dawna chwała, jaką cieszyła się ongiś istniejąca Wataha. Nie zostało tam jednak nic inspirującego, żadnych świątyń czy dawnych jaskiń. Nie orientuje się, ale albo po upadku Watahy Magii obowiązywała zasada „kto pierwszy ten lepszy” (co jest bardzo prawdopodobne) i tamtejsze tereny zostały już dawno zrabowane, albo najeźdźca rzeczywiście puścił z dymem wszystko po sam horyzont.
Smutny, ba! Tragiczny los spotkał te wilki. Ciekawiło mnie, dlaczego ani jeden z rodów nie przetrwał najazdu. Z tego co było mi wiadome, do Watahy Magii należało kilka potężnych rodzin o specjalistycznych zdolnościach możliwych do aktywowania tylko dzięki ich krwi, w której płynęło boskie DNA.
Potrząsnąłem głową. Sam pochodziłem z takiego rodu i aż strachem było dla mnie pomyśleć, że podobny los mógłby spotkać moich przodków.
Moje rozmyślania przerwał harmonijny śpiew ptaków rozbrzmiewający ponad moją głową. Przystanąłem i zadarłem łeb ku górze, aby rzucić okiem na twórców tej słodkiej, nieznanej mi melodii. Po lianach i gałęziach żwawo przeskakiwały niewielkie ptaszki o żółtych brzuszkach, raz po raz przystając na moment aby odegrać swoją część piosenki. Zaraz potem przeskakiwały dalej, a pieśń kontynuował inny ptaszek. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Nie spotkałem do tej pory gatunku ptaków, których chór dzieliłby się na tak wyraźne role. Stworzonka przeskakiwały po gałęziach i powoli oddalały się ode mnie, niosąc dalej swoją wyjątkową piosenkę.
Nie spuszczając oczu z przedstawicieli tych pięknych śpiewaków, szedłem ich tropem, starając się przy tym zrozumieć system, jakim musiały się posługiwać.
W melodii dominowały wysokie i długie dźwięki, które ptaki zdawały się przekazywać sobie jako kontynuację nowej strofy. Fascynujące, że robiły to tak szybko i płynnie, że nie patrząc na nie nikt nie spodziewałaby się, że śpiewają na role.
Las rzedł powoli, co rzuciło mi się w oczy podczas mojej wędrówki tropem śpiewaków. Tutaj piżmowy zapach wilka stawał się wyraźny i wskazywał na to, że ktoś nie tak dawno oznaczał te tereny. Gdy moja łapa dotknęła pierwszego kamienia, a ostatnie z leśnych drzew rzucało cień na mój grzbiet, opuściłem głowę i omiotłem wzrokiem okolicę.
Las kończył się bardzo raptownie, a przede mną rozciągał się kilkumetrowy pas suchej ziemi, który ginął zaraz w długiej wyrwie, za którą widać było bliźniacze odbicie terenu, na którym stałem. Wyrwa w ziemi nie była szeroka, miała na oko co najwyżej sześć metrów, a na drugą stronę prowadził zwalony pień drzewa, które za czasów swej świetności musiało być całkiem rosłe.
Rozdziawiłem pysk ze zdziwienia. Ale się urządzili!
Wiedziałem, że terytoria dawnej Watahy Kosmosu znów są zamieszkałe, ale nie spodziewałem się tak klimatycznego pejzażu. Las po drugiej stronie wydawał się być jeszcze bardziej gęsty od tego, z którego wyszedłem. Mruknąłem pod nosem i pozwoliłem aby moje zdziwienie zastąpił grymas zniesmaczenia. Kolejny las oznaczał kolejne tony błota.
Wspaniale, jeśli kogoś spotkam, przedstawię się jako Nairin Brudnofutry. Przecież to pewne, że wezmą mnie za totalnego wieśniaka.
Wystąpiłem do przodu i zerknąłem w górę na ćwierkające pośród drzew ptaki. Dzięki nim dotarłem tu dużo szybciej, niż gdybym szedł sam. Zrobiłem kilka kroków do tyłu, aby objąć drzewa wzrokiem i delikatnie skłonić się ptaszynom.
- Dziękuję, przyjaciele! - rzuciłem donośnie i machinalnie cofnąłem się o krok.
- Uważaj. - rozległo się za mną donośne ostrzeżenie.
Moja łapa nie zdążyła nawet dotknąć ziemi. Głos, który pojawił się znikąd nie był wcale podniesiony, ale jego nagłość i głęboka barwa przyprawiły mnie o szybsze bicie serca. Z mojego gardła wydarł się niekontrolowany, krótki okrzyk, a ciało samoistnie poderwało się do góry. 
Padłem na ziemię z łapami zakrywającymi oczy i grzbietem wciśniętym w ziemię. Bogowie, co tu się wyprawia!
Usłyszałem perlisty chichot i natychmiast odsłoniłem oczy.
Po drugiej stronie kłody, z lekko przekrzywioną głową i łagodnym uśmiechem na ustach stała samica. Jej futro zachwycało nieskazitelną bielą i jestem pewien, że lśniło malutkimi ognikami przypominającymi gwiazdy blednące nad ranem.
Natychmiast się podniosłem i wyprostowałem. Po drodze musiałem jeszcze złapać balans, bo mało co, a straciłbym równowagę. Nairin, ty idioto! Jak zwykle robiłem wokół siebie niezły kabaret. Dotarło do mnie, że gdyby nie ostrzeżenie samicy to cofnięcie się z miejsca, w którym przed chwilą stałem owocowałoby w trafienie łapami w pustą przestrzeń osuwiska. No tak, na chwilę zupełnie o nim zapomniałem.
- Ot, po prostu… - zacząłem, ale natychmiast umknęło mi to, co chciałem powiedzieć. - Zapatrzyłem się.
Wadera o białym futrze uśmiechnęła się szerzej.
- Tak, widziałam jak dziękujesz Złotnikom. - odrzekła miękkim, spokojnym tonem.
- Złotniki… a więc tak się nazywają. - mruknąłem bardziej do siebie, niż do niej.
- To leśni przewodnicy. Przyglądają się trasie, jaką wybierasz i znajdują lepszą drogę. Starają się przykuć uwagę śpiewem, ale zdarza się, że są bardziej wymowne. - wzruszyła łagodnie ramionami, a uśmiech nie spełzał jej z pyska.
To ciekawe, ale wydawało mi się, że samica szczerze cieszy się na mój widok.
- A więc… - zacząłem robiąc krok do przodu. - Nie pochodzisz czasem z Watahy Kosmosu?
Wilczyca wskazała głową na okolicę wokół siebie.
- Patrząc na to, że znajduję się po wewnętrznej stronie Wschodniej Granicy, to całkiem prawdopodobne, czyż nie? - zaśmiała się pod nosem.
Żartownisia, co?
- No tak, tak. - odparłem szybko, ale w duszy uderzałem się za zadanie tak głupiego pytania. - Tak się składa, że to właśnie tutaj zmierzałem.
- Domyśliliśmy się, dlatego właśnie mój brat posłał mnie po ciebie.
Domyśliliśmy się? Posłał? I jaki brat?
- Może podejdziesz bliżej i porozmawiamy. Kłoda jest stabilna, obiecuję. - samica cofnęła się o krok, aby zostawić mi więcej przestrzeni po drugiej stronie.
- Oczywiście. - odparłem i skupiłem się na przebyciu dzielącego nas dystansu bez zrobienia z siebie większego pajaca niż dotychczas.
Wilczyca miała rację, drzewo, po którym się poruszałem nawet się nie zachwiało. Zeskoczyłem z prowizorycznego mostu i zatrzymałem się tuż przed nią.
- W takim razie może zaczniemy od początku? - zagadnąłem. - Nazywam się Nairin Biangeal i przybyłem tutaj, aby ubiegać się o dołączenie do Watahy Kosmosu.




                                                                      Universe?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata | WS
x x x x x x x.